A więc...
Skoro świt już byłam umyta i trzeźwiuteńka. Zimna woda, powiadam wam, cuda potrafi :) Pijąc herbatkę, kucnęłam przy ognisku, wciąż się tlącym, słuchałam ptasząt i czekałam na pobudkę ogólną ogarniając zaspanymi oczkami pejzaż .
I rozpływałam się po mojemu w zachwytach.
Niby nic takiego - kiedyś niejedną noc do świtu przy żarze ogniska się przesiedziało, by podziwiać ranne mgły i stąpać po rosie, albo stało na warcie, najchętniej właśnie po północy, by rankiem pomagać w obozowej kuchni. To są obrazy, których się nie da zapomnieć. Ten napływający wilgotny leśny chłód, ten zapach poranka, mokrego runa, kawy parzonej w kotle, tlących się drew, te wschody prześwitujące przez koronki gałęzi, te pojedyncze dźwięki powoli budzącego się otoczenia. Mgły i korale pajęczyn na świerkach. Oczy drużynowego... hykhm.... Co to ja chciałam....
A więc... To wszystko mi się przy tym ognisku przypomniało.
Parę chwil, a jak to się można w czasoprzestrzeni zatracić:) Więc wróćmy do współczesności....
Gdy się towarzystwo zaczęło gramolić z namiotów, w tym mój małżonek osobisty, ktoś rzucił hasło " Do jeziora". Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. W końcu właśnie ubyło mi lat, cóż, że jeno w wyobraźni. Hycnęłam po strój i za jakieś 24 sekundy już się pławiłam w chłodnej wodzie. A że mąż mój oświadczył, że go skurcze łapią (ciekawe czemu), to się wykąpałam po raz drugi i za niego. Zdjęć nie posiadam ale świadków mam na okoliczność, że na środek jeziora mnie poniosło, jak kaczkę:)
Po śniadaniu nastąpił gwóźdź programu tego dnia. Skoro wczoraj kaja- to dzisiaj -wery.
Przegląd sił, ocena ewkipunku - wszyscy obecni i zdatni do jazdy? Ruszamy.
W Bornym S. wypożyczylismy rowery i poczęliśmy zwiedzać miasto.
W skrócie powiem, że historia tego miejsca jest bardzo bogata i wymaga dłuższego wywodu, toteż napomknę tylko o niemieckim Wale Pomorskim ( przed II WŚ były to tereny III Rzeszy), hitlerowskim obozie jenieckim, poligonach, szkole artylerii Wehrmachtu, przejęciu miasta przez Armię Radziecką, wyłączeniu go praktycznie spod administracji polskiej do 1992 r, zasiedlaniu miasta ( X 1992 nadano mu dopiero to miano), i długiej wciąż niezakończonej restauracji jego zasobów. A szkoda, bo piękne budynki niszczeją i sieją wręcz grozę. Ponieważ zdjęć własnych brak, zapraszam do galerii google.
Trzeba przyznać, że uczucia mieszane. Bo z jednej strony piękna rodząca się infrastruktura turystyczna, ścieżki rowerowe, hotele, domy wczasowe, no i przede wszystkim NATURA, a z drugiej... sporo zaniedbanych, opuszczonych, nawet tych wykupionych posesji, które aż proszą się, by je oddać komuś w użytek i zadbać o estetykę. Nie zgodzę się jednak z określeniem miasto- widmo, bo zapewne są obiekty odstraszające swym zrujnowaniem, ale są też i piękne budowle z potencjałem, które na pewno odzyskają swą świetność.
Jednym z takich miejsc jest byłe kasyno oficerskie wybudowane przez Niemców w latach 1935-36. Na tym jednym przykładzie można zobaczyć, jak mimo szczerych chęci prawne przeszkody i ludzka głupota potrafiły zrujnować do reszty to, co oparło się pożodze wojennej i wandalizmowi Rosjan. Myślę, że Borne Sulinowo, to tylko skrawek opowieści o miejscach w Polsce, które po wskrzeszeniu i roztropnym zagospodarowaniu możnaby uczynić pięknymi i pożytecznymi świadkami historii. A tak...
stan po pożarze parę lat temu |
Nasz Lider - Bartek (patrz koszulka Lidera :) |
szabrownictwu nie oparły się nawet marmury ze ścian |
Dla porównania podrzucam filmik, w którego pierwszych minutach widać, jak to kasyno wyglądało w swych czasach świetności. Cóż, tymczasem strony się procesują, a czas i chuligani robią swoje. A mógłby tam powstać piękny kompleks wypoczynkowy, sanatorium, hotel, spa.....
Tereny przepiękne, miasto wciąż się rozwija, wiele się tam dzieje, wiele jeszcze można zdziałać, a przykład pana Henryka - historyka pokazuje, że zapaleńców i pomysłów jest wiele, tylko trzeba zgranej współpracy wielu podmiotów.
Może za jakiś czas usłyszycie o Bornem znowu, a może pojedziecie popenetrować okolice na własną rękę? My z mężem na pewno tam wrócimy na dłużej, bo zaledwie przemknęliśmy paroma ulicami i duktami leśnymi. ledwo liznęliśmy tej historii i czujemy niedosyt. A tu trzeba przynajmniej tygodnia na zwiedzanie i wędrówki szlakiem poniemieckich bunkrów i umocnień, poradzieckich / polskich poligonów, pełnych tajemnic niedostępnych niegdyś miejsc, i lasów przebogatych w grzyby.
No i właśnie zgrabnie przeszłam do części ostatniej naszej wyprawy - tu przydadzą się wyproszone wczorajszego dnia w sklepie .... pudła:)
Niektórzy zachłanniejsi i szybsi przymocowali je sobie do bagażników i gnali co koń wyskoczy, by uprzedzić resztę w grzybobraniu. Reszta zaś, czyli ja i mój giermek mąż, ciągnęła się w ogonku ze skromnym czerwonym koszyczkiem i chłonęła krajobrazy. Oraz się pociła. Oj, jak bardzo:)
Powiem tak, gdyby nie konieczność trzymania się gromadą, oraz dyscyplina wewnętrzna, niechybnie z radością zgubiłabym się w tych lasach i na hektarach wrzosowisk :) Tak tam pięknie!
No, w zasadzie to omal nie zginęłam.
Tragikomicznie.
Nie myślcie sobie, że tam taki gładki asfalt jak na zdjęciu. W zasadzie w większości to drogi gruntowe i piaszczyste, pagórków nie brakuje, o wywrotkę nietrudno. Zwłaszcza jak się jest mną. I tak żeby uatrakcyjnić wszystkim wycieczkę, zjeżdżając z górki wywinęłam potężnego orła na na mocno zabłoconym odcinku. Winę szybko zwaliłam na męża i na wszelki wypadek na brzozę, w którą nieomal wjechałam. Zostałam szybko pozbierana (hmmm, a ciężko było) otrzepana z błota, obmacana i ocucona, po czym orzeczono, że jestem zdatna do dalszej jazdy.
A nie było to takie proste. Ze śmiechu nie umiałam się utrzymać na nogach, w oczach miałam świeczki, a i parę przekleństw przy tym też z ust mych ślicznych padło. Sinaki i blizny po ranach ciętych oraz ślad kierownicy na udzie mam do dziś, a to było miesiąc temu. Niemniej rany swe z dumą obnoszę:)
O:
A nie było to takie proste. Ze śmiechu nie umiałam się utrzymać na nogach, w oczach miałam świeczki, a i parę przekleństw przy tym też z ust mych ślicznych padło. Sinaki i blizny po ranach ciętych oraz ślad kierownicy na udzie mam do dziś, a to było miesiąc temu. Niemniej rany swe z dumą obnoszę:)
O:
Ząbki na szczęście całe, szkoda by było:)))
Sapiąc i jęcząc coraz znaczniej pozostawałam w tyle, ale nie poddałam się, i wytrwałam do mety. No tam to już mi trzeba było pomóc zsiąść z roweru:) W końcu wyszło niemal 30 km leśnymi, często piaszczystymi duktami, i innymi wykrotami. Niemniej nikt tak nie marudził, jak ja. Długo mnie popamiętają :)))
Po drodze mieliśmy kilka popasów, w trakcie których zostawiając rowery na ścieżce, zbieraliśmy grzyby. A nieraz nawet nie trzeba było w głąb lasu wchodzić, bo rosły we wrzosach i w trawach przy drodze:)
Co sprytniejsi zapełniali pudła, torby, kosze rowerowe, a w końcu plecaki i koszulki:)
A my skromniutko, no bo jakoś tak delektowaliśmy się spokojem, zapachami lasu, swobodą i pustką wokół, prócz nas nikogo...
![]() |
Z prawej - dziesiątki hektarów wrzosowisk, chciałabym zobaczyć je teraz, gdy kwitną |
Mały skok w bok, na kurki :) |
![]() |
Bartek - po paru chwilach... |
My - po 3 godzinach:))) Nieee, żartuję, mieliśmy prawie pół koszyka, było w domu co robić:) |