"Spójrzcie na nas, zabiegani, spóźnieni, ciągle w pośpiechu. Taka już jest ludzka natura.
Z czasem wszystko zaczyna się układać. (...)
Od czasu do czasu w przypadkowym chaosie coś zaczyna nas pchać do przodu"
Zanim życie powróci na swoje tory, zanim pozornie będzie zwyczajnie i pogodnie, zanim sie pogodzę z tym, że należy żyć dalej tak, jakby wszystko miało sens, widzę sens w niewielu rzeczach.
Czekam pół-biernie, aż coś mnie popchnie, pobudzi, wciągnie.
Być może z boku wygląda to tak, jakbym dokądś szła, dążyła do celu, posuwała się naprzód, ale prawdę mówiąc po prostu płynę z nurtem kolejnych dni, z większymi czy mniejszymi falami godzin, tygodni, miesięcy.
Robię to, co powinnam, okraszając te pozbawione zaangażowania działania zrywami niewytłumaczalnej radości z życia, zachwytami przyrody, hałaśliwymi rozmowami i wybuchami śmiechu w gronie przyjaciół. Jest tych momentów nawet sporo do otulenia sie nimi w chwili pustki. Ale nie są w stanie tej pustki wypełnić. Paradoksalnie wypełniają moją komórkę setkami ujęć kwiatu, liścia, uśmiechu psa, ognia z ogniska, pieknych widoków i niezawodnych zawsze czujnych przyjaciół. Ale działają jak plaster, powierzchownie tylko, kojąco na moment.
Życie, to pasmo strat. Wszystko materialne jest mdłym tłem, które zaczyna mnie osaczać, drażnić i ciążyć.
Praca zmusza do wyglądania jak poważny i odpowiedzialny człowiek na etacie. Trzeba wstać, zrobić oko, umyć głowę, przejechać w tłoku przez dwa mosty, zapisać temat, przejąć się cudzym dzieckiem, nie dać odczuć, że praca ci zobojętniała. Nie porywa, nie fascynuje, choć się uśmiechasz, wchodzisz w rolę z miłym słowem i całym arsenałem gestów, które bezwiednie wykonujesz, i wszyscy myślą, że jest normalnie. tak samo cierpliwie odpowiadasz na te same pytania siedemnasty raz, tak samo pobłażliwie żartujesz z gapiostwa swoich uczniów, masz wciąż ten znany im dystans do samej siebie i potrafisz celnie i dowcipnie ripostować mało taktowne zachowania. Wychowujesz i uczysz. Nie szukająć sensu. Nie wnikając w sens.
Przyjęłam za jedynie sensowne bycie tu i teraz, jak najbliżej tych, którzy mi zostali, nie gubienie energii i emocji w żadnym podążaniu ku ludziom i ich potrzebom. Żyłam dotąd tak skrajnie altruistycznie, tak bardzo na zewnątrz, tak z całym przejęciem chłonęłam wszelkie impulsy, że teraz czuję się wypalona do dna. A mimo to mam poczucie, że własnej mamie tej energii nie byłam w stanie dać więcej, nie mogłam pomóc w najtrudniejszym z trudnych momencie życia. W gwałtownej, podstępnej i bezlitosnej chorobie. Winię się za to, że ja - która zawsze jest tak przewidująca i kieruje się niezawodną intuicją, zamartwia na wyrost i zadręcza wszystkich pesymistycznymi wizjami - w tym wypadku nie dałam rady.
Byłam potwornie bezradna, i niemniej zaskoczona, niż mama, że oto ostatnia krótka prosta.
Że nie możemy dla Pani nic zrobić. Że nie wiadomo ile. Że w rezultacie trzy miesiące.
Że umieranie może trwać raptem tyle, co nic. Że życie kończy się zaskakująco i przygnębiająco nagle i nie dając wyboru, nie rehabilitując się za wszelkie niewygody i udręki codzienne jeszcze gorszym, morderczym finiszem.
Przechowuję w pamięci tyle zarejestrowanych kadrów, dzień po dniu, sekunda po sekundzie, wielokrotnie przeanalizowanych, rozebranych na jeszcze drobiejsze ułamki chwil, odłamki wrażeń, wwiercających się w oko, drażniących jak drobne drzagi pod skórą, ukłucia uczuć, ale i przez chwilę przyjemne ciepło spływające falą na kark i serce. Dławiące ciepło łez, wielkich jak gigantyczny groch więznący w gardle. Gdybym mogła, gdybym chciała je wszystkie opisać, powstałaby książka.
Książka o umieraniu z każdym wdechem i wydechem. O trzymaniu godzinami za rękę w pergaminowej skórze. O radości z przypływu apetytu, i o utracie ćwierci wagi w miesiąc. O lodach zjedzonych z mamą na pół. O zadziwającej jej bystrości w kartach, choć był to ostatni wysiłek umysłu, i nikt nie przypuszczał... O fizjologii, i zawziętości siłacza, by być samodzielną i niezależną, mimo że silna wola opuściła po kolei nogi, ręce, nawet język. O ostatnim urodzinowym torcie w piękny, słoneczny dzień. O niedzielnym cudzie z kawą o poranku - zachodzimy w głowę, jak mama dotarła do kuchni, by sobie ją ostatni raz zaparzyć. O kosmyku moich włosów wśród rzeczy bliskich jej sercu. O milionie drobiazgów, notatek, świątecznych kartek, które po kilka razy szlochając przejrzałam, nim zdecydowałam, co z nimi zrobię. O perfumach, których teraz ja używam. O poduszce, która do dziś nią pachnie, do której się tulę, i jej jedynej nie uprałam. O nie napoczętym kremie dla cery dojrzałej. O osieroconej czerwonej szmice. O zdjęciach znalezionych w jej aparacie, jakby czas się cofnął o pięć, dziesiąć lat, kiedy wszystko było dobrze.
O mamie uśmiechniętej na nich, i tej wracającej we śnie z zaświatów.
Wreszcie o mamie - babci naszych synów - niezastąpionej Krabysi...
Byłaby to trudna książka o bardzo nieprostych relacjach dziewczyny z samotną mamą - zaradną, mądrą, gospodarną i pełną energii, ale zupełnie nie radzącą sobie z emocjami. Naiwnie dobrą, naiwnie poddańczą wobec mężczyzn, naiwnie ich idealizującą, słabą, bezbronną, zaborczą, silną. Zawiedzioną.
To by była opowieść - saga. Bo trzeba by zacząć od pradziadków. Nie pominąć wątku ubogiego dzieciństwa, biedniutkiej młodości i surowego wychowania. Musiałabym poskładać szczątki obrazów babci - mamy mamy, która nieodżałowanie wcześnie odeszła, a której dobroć obrosła w rodzinie legendą. I tej dobroci, tego serca mojej mamie do końca bardzo brakowało.
Osobny ogromny rozdział poświęciłabym jej pedagogicznej ścieżce. jej uczniom i szacunkowi, którym ją obdarzali. Mojej o nich zazdrości, gdy poświęcała im każdą wolną chwilę. I mojemu podziwowi dla tej umiejętności bycia surową, wymagającą, kochającą i ciepłą zarazem.
Napisałabym też o swoim niegodzeniu się niemal do końca z wieloma kwestiami, które bolały, drażniły, powracały załamaniami, rozżaleniem. Niewybaczalne a przemilczane, bo wolałam nie roztrząsać, zasklepić w sobie tę gorycz, której źródło tkwiło hen, lata świetlne temu.
A teraz już nie mają znaczenia. Nie bolą, dziwnie ich nie czuję już. Może wolę nie czuć?
Czyżby to też nie miało już sensu?
Istotnie. Czuję, że to, co miało tak ogromny wpływ i na relacje z mamą i moje wybory, i życie całe niemal, teraz liczy się najmniej wobec tej pustki...
Będę z pewnością powracać do wątku mojego dzieciństwa, młodości i mamy. Jeśli nie tu, to w innej formie pisanej. Przeczuwam, że to może być skuteczna kuracja, póki do wiosny jeszcze tak daleko. I w tym też odnajduję sens. To dobrze, bo nie mogę być przecież do końca życia smutna i trwać w poczuciu beznadziei, bezsensu i bezbrzeżnego żalu do losu.
Niemniej tkwię w pustce, albo to ona rozsiadła się we mnie i na spółkę z tęsknotą i melancholią wypełnia serce.
Chyba pierwszy raz tak bardzo drobiazgowo i niepowściągliwie, tak wprost mówię o stanie żałoby, ale do tej pory jeszcze nie przepracowaliśmy żałoby po mamie męża. Może mi to, a pośrednio mojemu mężowi pomoże sie otrząsnąć z letargu i złości. Może kiedy się bezlitośnie wywrócimy na nice, oczyścimy do podszewki z żalu, jak strych z zalegających a nie używanych od lat rzeczy po zmarłych, do których strach było zajrzeć, żeby nie podejmować bolesnych decyzji - może będzie nam lżej iść dalej, mimo wszystko...
Załączam mamę. Świruskę, śmieszkę, wieczną "osiemnastkę" zachłannie towarzyską, szczodrą, Krysię - gadułę.
Jak dobrze jest móc mieć jej zdjęcie - na wszystkich możliwych ekranach i pulpitach.
Kiedy już inaczej nie można jej mieć.
Ściskam.
Wasza
lewkonia