piątek, 26 sierpnia 2016

Kajawerów dzień drugi, czyli o mieście wskrzeszanym, kobiecie upadłej i zgrzybieniu totalnym



A więc...
Skoro świt już byłam umyta i trzeźwiuteńka. Zimna woda, powiadam wam, cuda potrafi :) Pijąc herbatkę, kucnęłam przy ognisku, wciąż się tlącym, słuchałam ptasząt  i czekałam na pobudkę ogólną ogarniając zaspanymi oczkami pejzaż .
I rozpływałam się po mojemu w zachwytach.

Niby nic takiego - kiedyś niejedną noc do świtu przy żarze ogniska się przesiedziało, by podziwiać ranne mgły i stąpać po rosie, albo stało na warcie, najchętniej właśnie po północy, by rankiem pomagać w obozowej kuchni. To są obrazy, których się nie da zapomnieć. Ten napływający wilgotny leśny chłód, ten zapach poranka, mokrego runa, kawy parzonej w kotle, tlących się drew, te wschody prześwitujące przez koronki gałęzi, te pojedyncze dźwięki powoli budzącego się otoczenia. Mgły i korale pajęczyn na świerkach. Oczy drużynowego... hykhm.... Co to ja chciałam....
A więc... To wszystko mi się przy tym ognisku przypomniało.
Parę chwil,  a jak to się można w czasoprzestrzeni zatracić:) Więc wróćmy do współczesności....

Gdy się towarzystwo zaczęło gramolić z namiotów, w tym mój małżonek osobisty, ktoś rzucił hasło " Do jeziora".  Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. W końcu właśnie ubyło mi lat, cóż, że jeno w wyobraźni. Hycnęłam po strój i za jakieś 24 sekundy już się pławiłam w chłodnej wodzie. A że mąż mój oświadczył, że go skurcze łapią (ciekawe czemu), to się wykąpałam po raz drugi i za niego. Zdjęć nie posiadam ale świadków mam na okoliczność, że na środek jeziora mnie poniosło, jak kaczkę:)

Po śniadaniu nastąpił gwóźdź programu tego dnia. Skoro wczoraj kaja-  to dzisiaj -wery.
Przegląd sił, ocena ewkipunku - wszyscy obecni i zdatni do jazdy? Ruszamy.
W Bornym S. wypożyczylismy rowery i poczęliśmy zwiedzać miasto.
W skrócie powiem, że historia tego miejsca jest bardzo bogata i wymaga dłuższego wywodu, toteż napomknę tylko o niemieckim Wale Pomorskim ( przed II WŚ  były to tereny III Rzeszy), hitlerowskim obozie jenieckim, poligonach, szkole artylerii Wehrmachtu, przejęciu miasta przez Armię Radziecką, wyłączeniu go praktycznie spod administracji polskiej do 1992 r,  zasiedlaniu miasta ( X 1992 nadano mu dopiero to miano), i długiej wciąż niezakończonej restauracji jego zasobów. A szkoda, bo piękne budynki niszczeją i sieją wręcz grozę. Ponieważ zdjęć własnych brak, zapraszam do galerii google.


Trzeba przyznać, że uczucia mieszane. Bo z jednej strony piękna rodząca się infrastruktura turystyczna, ścieżki rowerowe, hotele, domy wczasowe, no i przede wszystkim NATURA, a z drugiej... sporo zaniedbanych, opuszczonych, nawet tych wykupionych posesji, które aż proszą się, by je oddać komuś w użytek i zadbać o estetykę. Nie zgodzę się jednak z określeniem miasto- widmo, bo zapewne są obiekty odstraszające swym zrujnowaniem, ale są też i piękne budowle z potencjałem, które na pewno odzyskają swą świetność. 
Jednym z takich miejsc jest byłe kasyno oficerskie wybudowane przez Niemców w latach 1935-36. Na tym jednym przykładzie można zobaczyć, jak mimo szczerych chęci prawne przeszkody i ludzka głupota potrafiły zrujnować do reszty to, co oparło się pożodze wojennej i wandalizmowi Rosjan. Myślę, że Borne Sulinowo, to tylko skrawek opowieści o miejscach w Polsce, które po wskrzeszeniu i roztropnym zagospodarowaniu możnaby uczynić pięknymi i pożytecznymi świadkami historii. A tak...

stan po pożarze parę lat temu


Nasz Lider - Bartek (patrz koszulka Lidera :)

szabrownictwu nie oparły się nawet marmury ze ścian


Dla porównania podrzucam filmik, w którego pierwszych minutach widać, jak to kasyno wyglądało w swych czasach świetności. Cóż, tymczasem strony się procesują, a czas i chuligani robią swoje. A mógłby tam powstać piękny kompleks wypoczynkowy, sanatorium, hotel, spa.....

Tereny przepiękne, miasto wciąż się rozwija, wiele się tam dzieje, wiele jeszcze można zdziałać, a przykład pana Henryka - historyka pokazuje, że zapaleńców i pomysłów jest wiele, tylko trzeba  zgranej współpracy wielu podmiotów. 
Może za jakiś czas usłyszycie o Bornem znowu, a może pojedziecie popenetrować okolice na własną rękę? My z mężem na pewno tam wrócimy na dłużej, bo zaledwie przemknęliśmy paroma ulicami i duktami leśnymi. ledwo liznęliśmy tej historii i czujemy niedosyt. A tu trzeba przynajmniej tygodnia na zwiedzanie i wędrówki szlakiem poniemieckich bunkrów i umocnień, poradzieckich / polskich poligonów, pełnych tajemnic niedostępnych niegdyś miejsc, i lasów przebogatych w grzyby. 

No i właśnie zgrabnie przeszłam do części ostatniej naszej wyprawy - tu przydadzą się wyproszone wczorajszego dnia w sklepie .... pudła:)
Niektórzy zachłanniejsi i szybsi przymocowali je sobie do bagażników i gnali co koń wyskoczy, by uprzedzić resztę w grzybobraniu. Reszta zaś, czyli ja i mój giermek mąż, ciągnęła się w ogonku ze skromnym czerwonym koszyczkiem i chłonęła krajobrazy. Oraz się pociła. Oj, jak bardzo:)




Powiem tak, gdyby nie konieczność trzymania się gromadą, oraz dyscyplina wewnętrzna, niechybnie z radością zgubiłabym się w tych lasach i na hektarach wrzosowisk :) Tak tam pięknie! 
No, w zasadzie to omal nie zginęłam.
Tragikomicznie.

Nie myślcie sobie, że tam taki gładki asfalt jak na zdjęciu. W zasadzie w większości to drogi  gruntowe i piaszczyste, pagórków nie brakuje, o wywrotkę nietrudno. Zwłaszcza jak się jest mną. I tak żeby uatrakcyjnić wszystkim wycieczkę, zjeżdżając z górki wywinęłam potężnego orła na na mocno zabłoconym odcinku. Winę szybko zwaliłam na męża i  na wszelki wypadek na brzozę, w którą nieomal wjechałam. Zostałam szybko pozbierana (hmmm, a ciężko było) otrzepana z błota, obmacana i ocucona, po czym orzeczono, że jestem zdatna do dalszej jazdy.
A nie było to takie proste. Ze  śmiechu nie umiałam się utrzymać na nogach, w oczach miałam świeczki, a i parę przekleństw przy tym też z ust mych ślicznych padło. Sinaki i blizny po ranach ciętych oraz ślad kierownicy na udzie mam do dziś, a to było miesiąc temu. Niemniej rany swe z dumą obnoszę:)
O:

Ząbki na szczęście całe, szkoda by było:)))

Sapiąc i jęcząc coraz znaczniej pozostawałam w tyle, ale nie poddałam się, i wytrwałam do mety. No tam to już mi trzeba było pomóc zsiąść z roweru:) W końcu wyszło niemal 30 km leśnymi, często piaszczystymi duktami, i innymi wykrotami. Niemniej nikt tak nie marudził, jak ja. Długo mnie popamiętają :)))

Po drodze mieliśmy kilka popasów, w trakcie których zostawiając rowery na ścieżce, zbieraliśmy grzyby. A nieraz nawet nie trzeba było w głąb lasu wchodzić, bo rosły we wrzosach i w trawach przy drodze:)
Co sprytniejsi zapełniali pudła, torby, kosze rowerowe, a w końcu plecaki i koszulki:)
A my skromniutko, no bo jakoś tak delektowaliśmy się spokojem, zapachami lasu, swobodą i pustką wokół, prócz nas nikogo... 
Z prawej - dziesiątki hektarów wrzosowisk, chciałabym zobaczyć je teraz, gdy kwitną

Mały skok w bok, na kurki :)

Bartek - po paru chwilach...
 

My - po 3 godzinach:)))
Nieee, żartuję, mieliśmy prawie pół koszyka, było w domu co robić:)


Wesoła ekipa, tylko małżonek czegoś poważny :)))


Wyprawa udała się znakomicie, długo nie zapomnimy naszej wakacyjnej przygody. Zwłaszcza, że wciąż nie mogę założyć mini:)))

Szczęśliwi i rozmiłowani w tamtych stronach wróciliśmy nocą do domu, A tam wiadomo, trzeba było te wszystkie kurki, podgrzybki, borowiki i kozaki oczyścić i ugotować. Zupa była pierwszorzędna, pachniało w całym domu, a smak miała wyjątkowy, do dziś czuję :)

A żeby dorzucić do opowieści odrobinę pieprzyku, to dodam, że w tym samym dniu nasz nieodrodny syn zwichnął sobie kolano podczas meczu w nożną i niemal całkiem zerwał więzadło krzyżowe. 

Tak, że tego...
Niedaleko padło jabłko od jabłoni... dosłownie... 
Co za rodzinka...
Nazajutrz po 3 godzinach snu tatuś zasuwał do Krakowa syna wesprzeć. 
Ale to już całkiem inna bajka, i właśnie intensywnie pracujemy nad happy endem.

A jak tam Wasze tegoroczne grzybobrania? 
Jakieś przygody? Powroty do młodości?
Pozdrawiam jeszcze wakacyjnie

Lewkonia












piątek, 19 sierpnia 2016

O tym, jak się rozpływaliśmy - dosłownie i w zachwytach



Od robienia niespodzianek w naszym domu jestem specem nr1. Czasem nie wychodzą do końca, ale uwielbiam to robić. Lubię ten dreszczyk emocji, oczekiwanie na reakcję i znak zapytania w oczach, najczęściej męża. Im bardziej dopytuje "dokąd znowu mnie ciągniesz, kobieto" tym się szerzej uśmiecham i zacinam bardziej, a w oczkach mi zalotne iskierki harcują :)
Plan knuty od wiosny był taki - małżonek mój przepada za rajdami wszelkimi, za automobilami różnej maści i gabarytów, toteż taką mu chciałam zafundować uciechę - po bezdrożach, znanych mu skądinąd, miał się w rajdowym autku rozbijać. Już oczami wyobraźni widziałam jego radochę i podziw dla mej weny, no, ale pech chciał, że coś nie wypaliło w ostatniej chwili, a lokum już było zaklepane, i inne atrakcje tudzież, więc pojechaliśmy mimo to - ja świadoma zmiany planu, on kompletne dziecko we mgle aż do mety:)
Prosto z Kaszub udaliśmy się jakieś 100 km na zachód - w okolice Nadarzyc i Bornego Sulinowa na Pojezierzu Drawskim. I tam ujrzeliśmy to:



Ślicznie, prawda?
Ja, żona wojskowego, uknułam świadomie, iż (jeden dosłownie) nocleg spędzimy niczym za młodych męża czasów - w namiotach typu " letni poligon", na polu w odludnym dość miejscu, z łazienką wprawdzie, ale za to bez prysznica no i z zimną wodą, ale za to jezioro tuż, i jakie piękne okolice, jakie przesympatyczne towarzystwo, i cóż za atrakcje okoliczne :) Mina mojego męża - bezcenna :))) A ja uradowana jak harcerka w letnią noc :)))

Za niecałą godzinkę od przybycia na miejsce rozpoczęła się akcja "Kajawery" - już spieszę wyjaśnić, cóż to. Otóż słowo to łączy w sobie kajaki i ... no już chyba wiadomo - rajd rowerowy. Grupa ludzi pod wezwaniem niedoścignionego Bartka - szefa akcji spod szyldu Aktywnie Permanentnie Doskonale, zbiera się w różnych miejscach Polski, by przeżywać przygody, ruszać się, wyczyniać sport, wspinać się i harcować na różne sposoby. A koszt tak tani, jak tylko się da, towarzystwo wesołe i zaradne, a do tego lubiące się wzajemnie:) Tylko pozazdrościć energii, my jako nowi i z dalszych okolic troszkę na doczepkę, a poczuliśmy się, jak swoi:)
Więc gdy ekipa była już w komplecie, dowieziono nas na spływ nad rzekę Piławę - urokliwa, ale niełatwa, z racji leżących na dnie drzew, wystających pozostałości mostków i pomostów, lub przewieszających się nad nią połamanych pni, tak nisko, że nieraz trzeba było położyć się na kajaku, lub w :) Miejcami nurt był leniwy, a woda płytka, dodam, że przejrzysta, a miejscami wpadało się w wir i trzeba było się bardzo nawalczyć z nurtem. Nikomu się nie przydarzyła kąpiel, przynajmniej w rzece, ale śmiechu i okrzyków było mnóstwo. Była też jedna przenioska, bo spadanie z progu wodnego raczej nie skończyłoby się szczęśliwie. A przy okazji posłuchaliśmy  i pooglądaliśmy, jak to za Niemca się rzeki regulowało, i czemu służyły te ogromne sześciokrotne śluzy.

Niemiec budował, Rusek zniszczył












Przepływając przez jeziora należało bardzo zważać na szlak wodny, bo nietrudno zabłądzić wśród wysepek i labitryntu szuwar. Warto też zrobić sobie krótką przerwę na brzegu przy poniemieckim bunkrze.
Można też, jak to zrobiły dwie zaprzyjaźnione i lekko wesołe grogiem czy rumem załogi, odbyć bitwę na wodorosty, dokonać abordażu bez sukcesu, zatopić kajak i bezcenną piersiówkę (domniemywam, że z racji zawartości) i spóźnić się na metę o dwie godziny, bez możliwości powiadomienia reszty strwożonej ekipy. Bo komórka została w obozie. Ech, dorośli :)



Malowniczo i romantycznie
Woda kryształ
Siła natury
Wodny las
Rzeczona amunicja :)

Sprawdzian z wu-efu :)

Daliśmy radę :)





Przetrzeń, cisza i jak okiem sięgnąć - nikogo
I tak minęło nam 5 godzin, o jednym bezgrzesznym ciastku na pół i trzeźwej kanapce, o wodzie z jeziora i na wskroś niewinnym batoniku, bo nikt nas nie uprzedził, że mile widziany jest zapas czegoś na rozpalenie fantazji.  Na szczęście jesteśmy zgraną drużyną i nie było potrzeby się rozgrzewać, a kto wie, co mogłoby się zdarzyć, gdybyśmy mieli stosowne manierki :)

Po dotarciu do celu i lekko spóźnionym pysznym obiadku (bo wiadomo, lojalnie wyglądaliśmy maruderów), udaliśmy się gromadnie spacerkiem na grzyby, czego efekty nie były powalające, więc powetowaliśmy sobie trud i rany zdobyte w lesie wizytą w wiejskim sklepie. A wybór był nadzwyczajny, muszę odnotować, bo dla każdego się trunek odpowiedni znalazł, i tak zadowoleni, każdy na swój sposób, oraz zaopatrzeni w pudła po konserwach, o czym potem, powróciliśmy do obozowiska:)

Pan Henryk, historyk, działacz społeczny i przemiły cyklista
Co kto zdobył, to wydobył i zasiedliśmy do ogniska, które okraszone było gawędami zaproszonego gościa, o historii Bornego Sulinowa, które jak może wiecie, a może nie, przechodziło z rąk jednego wroga naszej ojczyzny w drugie, aż wreszcie pozbyło się ostatecznie intruzów w latach 90'. Czego ślady są namacalne wciąż jeszcze, a obaczenia warte. Nie miałam pojęcia, jak niezwykłe tu się rzeczy działy przed, w czasie i po II WŚ i jak ważny to był strategicznie teren. Patrzyłam na męża i rosłam, bo policzki mu różowiały z przejęcia - lubo też za działaniem orzechówki - w końcu bywał tu w okolicy ze swoim pułkiem i mógł troszkę faktów sam dorzucić. Chłonęliśmy błogą atmosferę wieczoru, no i drineczki poparte kaszanką, a noc jaśniała i jaśniała... Co niektórzy już tak zostali przy tym ognisku. A my...

Udaliśmy się na spoczynek w tym, co na sobie, bo jakoś tak do rana blisko, to się człowiek i tak ogarnie. I usiłowaliśmy spać. A dodam, że namioty były koedukacyjne i wieloosobowe, prycze wyborne typu dwie deski na krzyż-co się krzywo patrzysz, koc zgrzebny nań narzucon i żaby pod pryczą w komplecie. Żaby spoko. Spały, jak zabite, dopiero rano wylazły i kumkały, ale panowie za to rzęzili w niebogłosy. Podziwiam niewiastę, której imienia dyskretnie tu nie zdradzę, jak ona mogła wtulona w swojego ryczącego niedźwiedzia zasnąć.
Ja turlałam się po pryczy, aż się w swój śpiwór zamotałam kompletnie, nacisnęłam jasiek na głowę i liczyłam barany. Ale co rusz mi jakiś nad głową zaryczał, z płytkiego snu bezlitoście wyrywając. W namiotach obok sceny podobne lub gorsze, w zależności, z ilu gardeł. A echo niesie po lesie, oj, jak niesie...
Świta...

Ciąg dalszy nastąpi niechybnie, 

Wasza
Lewkonia


polecam

Ojcowie i córki

 Przeczytałam kiedyś, że wszyscy jesteśmy zranionymi dziećmi. To zdanie wraca do mnie w gorszych momentach i im jestem starsza, tym głębiej ...

ulubione